Indie i ich moc, po polsku.
Otrzymałem prośby, żeby uzupełnić trochę klimaty z Tiruvannamalai, zatem trochę rozwinę ten temat. Okazuje się, że ognista góra jest znana ze swojej mocy. Otóż marsz wokół Arunachala nie był wcale monotonny - zwłaszcza ten w pełni księżyca. Po drodze mija się dziesiątki rożnych małych i dużych kapliczek, w których mnisi odprawiają swoje modły i śpiewają zawodząco przeróżne pieśni. Można tez nadziać limonkę na trójząb, który pozwala pozbyć się własnego ego. Ciekawy był tez wąski przesmyk / otwór w kamieniu, przez który trzeba było się przecisnąć, żeby na nowo się narodzić, bez obciążeń.
W okresie Happy Pongal na ulicach ludzie wystawiają jedzenie dla pielgrzymów, panuje niezwykle uroczysta atmosfera, ludzie śpiewają i grają na bębnach do późnej nocy. W Tiruvannamalai jest olbrzymi kompleks poświęcony Sri Ramana Maharshi z kompleksem świątyń, zapleczem noclegowym i jadłodajnią dla biednych i spragnionych. Ale na to potrzebny byłby nowy rozdział.
Na śniadania chodziliśmy do Shanti Cafe, typowe miejsce dla ludzi z zachodu, urządzone na strychu domu gościnnego, obudowane liśćmi palm. Shanti jest nadzorowane przez Niemkę, która wyszła za mąż za Hindusa, a teraz prowadzi knajpy i szkołę dla biednych dzieci. W Shanti wszystkie produkty są organiczne, super kawa, owsianka z bananami i ziarnami granata, albo sałatka z chrupiącą bagietką i serem. Masło od świętej krowy - przepyszne, na dodatek konfitura z pomarańczy. Do tego przeróżne soki i smoothies. Na lunch na dachu naszego Aśramu zwykle jadaliśmy bardzo dojrzałą papaję skropioną sokiem z limonki. Na kolacje chodziliśmy do Dreaming Tree (też własność Niemki i Hindusa) tam zwykle jadaliśmy gorące zupy, moja ulubiona to krem ze świeżych pomidorów albo szpinakowo-soczewicowa. Do tego grzanka chleba bezglutenowego z kilkoma kroplami oliwy, potem sałaty rożnej maści ze smakowitymi dodatkami. Na główne (jeśli w ogóle było zamawiane) to albo thai curry (warzywa i jaglana kasza), kychery rodzaj zupy warzywnej z ryżem a na deser królowała słodka dosa, placek naleśnikowy wypełniony wiórkami kokosa i bananem, polany miodem spadziowym. Dla mnie najlepsze jednak było czekoladowe ciastko z migdałów (bez mąki), czarne jak smoła polane gorzką czekoladą. Średnia cena za danie to 2-3 dolary:) tak, to nie pomyłka.Wszystko popijaliśmy kampuchą, rodzaj kompotu ukwaszonego z płatków róży, czarnej herbaty i grzybka himalajskiego, który buduje odpowiednią florę bakteryjna, więc go piliśmy w dużych ilościach. Obydwa miejsca były zawsze pełne i trudno było dostać stolik, poznałem ludzi z Belgii, Niemiec, z Teksasu, Słowenii, Rosji i Polski, ale akcenty angielskiego słychać było z całego świata. Wszyscy są dla siebie mili, życzliwi, dla wszystkich się znajdzie miejsce, nikt nie pali i nie pije. Alkoholu zresztą nie podają. Wieczorem, w sobotę była impreza, ludzie tańczyli przy rytmach Parov Stelar, wpadł mi w ucho gin & tonic:) i booty swing. Norweżka Leila, (która znaczną część roku mieszka w Polsce, jak się dowiedziała, że mam akurat urodziny, poleciała do domu i przyniosła wegański torcik czekoladowy, który akurat miała w lodowce, była świeczka i grupa zaśpiewała Happy Birthday.
Leila organizuje tu warsztaty kulinarne, specjalizuje się w wegańskiej deserach bez pieczenia i bez mąki. Już się umówiliśmy na wspólne gotowanie u nas w Karma House, w Gościeńczycach. Chętnych zapraszamy już teraz:)
Podróż do nowego miejsca w Nellikupam trwała ok 3,5h. Szczęśliwie autobus, którym jechaliśmy był pusty jak wsiadaliśmy, co pozwoliło zająć nam dość wygodne miejsca. Co ciekawe, nie było tu rozkładów jazdy - przyjeżdża autobus, ludzie wsiadają i odjeżdża. Po drodze ludzie wysiadali i dosiadali się nowi, na totalny wcisk. Generalnie to jazda była bez trzymanki, nasz kierowca pruł ekspresowo wyprzedzając wszystkie inne autobusy, otrąbiając wszystkich dookoła, klakson praktycznie przez większą cześć drogi rozrywał nam uszy, a na dodatek na stopniach drzwi wejściowych dwóch konduktorów pogwizdywało rytmicznie na pasażerów, żeby wsiadali i wysiadali szybciej. Co niektórzy wskakiwali jeszcze w biegu. Siedzieliśmy w tylnej części autobusu i wolałem nie patrzeć na to, co się dzieje na ulicy, wystarczyły mi odgłosy i wstrząsy jazdy oraz to, co widziałem z boku.
Do Aśramu dojechaliśmy cali i zdrowi, każdy spakowany w podręczny mały plecaczek na 7 dni. Przywitał nas Papa, białobrody starszy człowiek, ubrany w śnieżnobiałe doti i chustę, który mimo swojego wieku poruszał się niezwykle sprężystym krokiem. Razem obeszliśmy ogrody Aśramu - jak wiecie, ogrody to przecież moja pasja, ale to co tu się działo, przekraczało moją amatorską wiedzę. Okazy drzew palm kokosowych, mango, papajowych i inne których nawet nie znałem były godne podziwu. Hodują tu praktycznie wszystko, co potrzebne im do życia. Do większości potraw dodają aromatyczne liście, które nazywają tu Curry, już poprosiłem o sadzonkę, która mam zamiar zabrać do Polski.
Część swoich produktów przetwarzają na różnego rodzaju specyfiki medyczne, bo Papa oprócz kreowania ogólnych wartości zdrowego życia, jogi, pranajamy, specjalizuje się w leczeniu bezpłodności, dając młodym parom ziołowe specyfiki i odpowiednie asany do codziennego ćwiczenia. Byliśmy świadkami, kiedy ludzie w podzięce całowali Jego stopy. Znane sa liczne historie, kiedy wspomagał ludzi w innych dolegliwościach.
W ogrodzie zebraliśmy kilka zielonych papai na kolacje, ale każda szypułka papai, która trzymaliśmy w ręku tryskała prawdziwym mlekiem. Tak świeżej papai nie jadłem nigdy w życiu. Zaproponowałem, że na kolacje zrobię dla wszystkich surowa sałatkę tajską, której nauczyłem się robić w Amanpuri na Pukecie. Nikt nie odmówił mi tej przyjemności, wręcz przeciwnie, moi współpodróżnicy i cały staff się zaangażował, co pozwoliło mi ograniczyć moje cierpienia ze struganiem nitek owocu, które trzeba potem ubić w moździerzu z solą. Do tego udało się dołożyć słabo dojrzałe mango, trochę soku z limonki, melasę z trzciny cukrowej, olej sezamowy i twardy pomidor pokrojony w kostkę. Smakowego finiszu sałatce nadała drobno posiekana kolendra i mięta.
Wstydu nie było, nawet Papie smakowało, który je bardzo mało. Dodatkowo na kolację dostaliśmy na dużym liściu bananowca chutney z pomidorów, czosnku i imbiru, ryż i dwie inne dość pikantne potrawy wegańskie, które trzeba było mieszać wg uznania w małe kulki z ryżem. W aśramie nie używa się sztućców, je się prawą ręką. Do popicia była czysta woda, która smakowała jak delikatny olej. Nigdy nie piłem czegoś takiego.
Rano o 7 pobudka i zajęcia jogi przez prawie 3 godziny. Po śniadaniu spotkanie z Papą, lunch, chwila przerwy, medytacja, ćwiczenia oddechowe i kolacja. Tak było do niedzieli, kiedy to na zajęcia jogi przyszło sporo osób miejscowych. Otóż w niedziele aśram jest otwarty dla ludzi z miasteczka. Ćwiczą jogę i medytują, potem Papa ma wykład dla wszystkich i częstuje jedzeniem, które przygotowują specjalnie ściągnięci kucharze wolontariusze.
My po śniadaniu pojechaliśmy z synem Papy, Gnana do wioski wegańskiej, którą stworzył jeden z późniejszych świętych. Był czas na medytację, a na koniec dostaliśmy bardzo słabą w mocy kawę, pierwszą od kilku dni. Potem odwiedziliśmy sklep żony Gnany (Lakshmi skończyła studia w Londynie) ze strojami sari w Cuddelore, dla mnie bomba, ale wiem, że kobietom z naszej strefy klimatycznej by się takie stroje mniej podobały.
W drodze powrotnej na prośbę jednego z dziennikarzy zaprzyjaźnionego z rodziną Papy pojechaliśmy na demonstrację wspierająca kulturę i historię tamilską, którą rząd centralny zwalcza. Wszyscy w białych strojach przedzieraliśmy się przez tłumy ludzi i kordony policji z drewnianymi pałkami, jedyni biali w pełnym tego słowa znaczeniu. Gdy dotarliśmy na główną scenę pośrodku tłumu, wywołaliśmy szaleńczy entuzjazm i wiwaty tłumów. Zupełnie jakby na scenie pojawili się The Beatles !!!
Jako pierwsza mikrofon dostała nasza mentorka, która wyrecytowała w języku tamilskim wcześniej wyuczoną formułkę. Tłum zawył z zachwytu. Potem nasz współtowarzysz, wzięty aktor scen polskich, dostał mikrofon i niczym Cezar wyrecytował, "We are the supporting Tamilnadu culture, and the Tamilnadu people. Be united! Don't give up!" to był prawdziwy szał po każdej kropce przemówienia, niczym na najlepszym przedstawieniu. Nasz kolega czuł się jak ryba w wodzie, jak każdy dobry artysta, który nawiązał łączność emocjonalną z widownią. Potem ja wypowiedziałem jakieś tamilskie zdanie, wywołujące skromny aplauz, ale wystarczyło, że podniosłem do góry transparent, który wcześniej dostałem, a tłum znów zawył z zachwytu. Nasze wystąpienie nakręcane było przez pięć stacji telewizyjnych i wg naszego kolegi dziennikarza będziemy w głównych wiadomościach. To jednak nie przekonywało nas, żeby dłużej tam pozostać i powoli musieliśmy się wymknąć z tego oblężenia. Wróciliśmy do naszej bazy, tu odbywały się jeszcze wspólne śpiewy i przemówienie Papy. Potem wszyscy goście zostali nakarmieni i rozeszli się do domów.. Uczta odbywała się w głównej sali medytacyjno-jogowej, po turecku siedziały rzędy ludzi, którzy jedli na liściach bananowca ryż, sałatkę ze świeżych warzyw i curry z głównym akcentem na kalafiora.Pozostały nam jeszcze 3 dni w Aśramie.
Umówiliśmy na wspólne gotowanie u nas w Karma House, w Gościeńczycach. Chętnych zapraszamy już teraz.
Comments